Odnówmy się w naszym myśleniu

ks. Henryk Seweryniak[1]

UKSW Warszawa

 

ODNÓWMY SIĘ W NASZYM MYŚLENIU

 

Dlaczego trzeba odnawiać się, nawracać, także w myśleniu? Od wielu już lat, a dokładniej od chwili, gdy w Teatrze Wielkim obejrzałem Dostojewskiego według Braci Karamazow w reżyserii Adama Hanuszkiewicza, mam na to pytanie własną odpowiedź: dlatego, że w ludzkich biografiach wciąż powtarza się ewangeliczna scena kuszenia. Jak wiemy, fascynowała ona wcale pokaźne grono wielkich „proroków współczesności”. Przywołam tu tylko dwóch z nich – Fiodora Dostojewskiego i Benedykta XVI.

Dostojewski zreinterpretował, niejako odtworzył na swój sposób tę scenę w Poemacie o Wielkim Inkwizytorze, stanowiącym kluczową część Braci Karamazow. Akcja opowieści Iwana, bo to on ją opowiada, rozgrywa się w Hiszpanii, w Sewilli, „w najstraszliwszym okresie inkwizycji”. Jezus jeszcze raz zstępuje na ziemię, ale nie jest to powtórne przejście Syna Człowieczego, na obłokach, z mocą. Przeciwnie, to przyjście jest ciche i miłosierne, a sam Przychodzący nie tylko nie sądzi, lecz zostaje zamknięty do więzienia i zmuszony do wysłuchania mowy oskarżycielskiej Wielkiego Inkwizytora, który gorączkowo usprawiedliwia siebie i tajemniczych „my”, wielką organizację o zasięgu imperium, urzeczywistniającą propozycję kusiciela z pustyni. Mocna, miejscami straszna, polifoniczna opowieść.

Z kolei papież Benedykt tworzy rodzaj średniowiecznego fresku, na którym wyraźną kreską szkicuje wszystkie wątki teologiczne tego wydarzenia. Kuszenie – przypomina – rozgrywa się po Chrzcie Jezusa, inicjującym Jego publiczną działalność. Wiąże się z nim zstąpienie Ducha Świętego. Wszelako pierwsze działanie Ducha jest zaskakujące – wyprowadza On Jezusa na pustynię, „aby był kuszony przez diabła”. A zatem, komentuje Benedykt XVI, działalność Jezusa jest poprze­dzona wewnętrzną walką o powierzone mu dzieło mesjańskie, walką prowa­dzoną przeciw zniekształceniom tego dzieła. Zarazem Mesjasz wchodzi w całą głębię zniekształceń ludzkiej egzystencji; tego wszystkiego, co wciąż domaga się nawrócenia.

 

W obliczu pierwszej pokusy: nie zwątpić wobec bólu świata

 

„Jeśli jesteś Synem Bożym, powiedz, żeby te kamienie stały się chlebem” (Mt 4,3). „Jeśli jesteś...” – pierwsza pokusa, to zwątpienie dotyczące samego Boga, Jego obecności w świecie. Towarzyszy ona całym ludzkim dziejom. Już w raju wąż wzbudza wątpienie w sercu Ewy: „Czy rzeczywiście Bóg powiedział: nie jedzcie owoców ze wszystkich drzew tego ogrodu?” (Rdz 3,1). Na końcu swej ziemskiej wędrówki Jezus również usłyszy: „Jeśli jesteś Synem Bożym, zejdź z krzy­ża!...” (Mt 27,40). Bóg, aby być wiarygodnym podkreśli papież Benedykt – powinien wciąż dowodzić swojego istnienia; wciąż usuwać wszelkie niejednoznaczności istnienia. Jeśli Chrystus jest naprawdę Synem, Zbawcą, a nie jednym z oświeconych czy mędrców, winien to wykazać – nie może przecież być zbawienia w tak niezbawionym, pełnym nieszczęść świecie. „Marksizm [pisał Benedykt XVI] z najbardziej zrozumiałych względów to właśnie uczynił centrum swoich zbawczych obietnic: miał on zatroszczyć się o to, żeby całkowicie znikł głód i żeby «pustynia stała się chlebem»”.

Proszę pozwolić mi teraz na pewien dłuższy, osobisty wtręt. Czy ktoś pamięta jeszcze tę ciekawą formę kształcenia nauczycieli, jaką było liceum pedagogiczne i szkoła ćwiczeń? Miałem sposobność jako uczeń przez dziewięć lat w niej uczestniczyć. W mojej szkole ćwiczeń sale lekcyjne były duże, a uczniów niewielu. Wokół takiej sali w dwóch rzędach ławki, pod ścianami z boku i z tyłu pozostawiona wolna przestrzeń. Miejsce na „nalot”. „Nalot”, w naszym uczniowskim języku, polegał na tym, że niekiedy, tuż przed dzwonkiem, do klasy wkraczał sznur uczniów „z góry”, z liceum pedagogicznego. Na czele pani profesor. Zasiadają wokół, obserwują reakcje, czasem zaglądają do zeszytów, coś notują. Nasza pani, dobrze przygotowana, prowadzi lekcję. Jest też inny, fajniejszy rodzaj „nalotu”: jedna z uczennic liceum, przyszła nauczycielka, prowadzi lekcję, inni zaś obserwują, zbierają doświadczenia. Jeszcze inna czyni to przez kilka tygodni, obserwowana przez naszą panią i jedną z jej profesorek. To była – powtarzam – ciekawa szkoła, nawet jeśli jedna z naszych starszych nauczycielek, pani od rosyjskiego zobowiązywała wszystkich do „dobrowolnej” przynależności do Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej i prenumeraty jakiegoś pionierskiego czasopisma. Po ukończeniu szkoły ćwiczeń idę do liceum. Dyrektor jest szefem miejscowego Towarzystwa Krzewienia Kultury Świeckiej i dlatego do każdego naszego świadectwa szkolnego należy dokupić znaczek, wspierają w ten sposób TKKŚ. Gdy 18 listopada 1965 roku, podczas ostatniej sesji soboru, biskupi polscy kierują do biskupów niemieckich list, zwierający słynne zdanie: „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie”, nasz dyrektor ustawia nas czwórkami na korytarzu i czyta w imieniu całej szkoły protest przeciwko Wyszyńskiemu i Kominkowi – „politykierom w sutannach”, którzy nie mają żadnego prawa przebaczać w imieniu narodu polskiego hitlerowskim zbrodniarzom. Jeśli ktoś nie zgadza się z treścią tego oświadczenia, ma wystąpić. Jestem w pierwszej klasie, stoję w trzecim rzędzie, niemal pod ścianą. Czuję, że coś jest nie tak. Coś szepczemy z kolegami, ale dyrektor szybko ogłasza: „Stwierdzam, że społeczność liceum pedagogicznego jednogłośnie poparła uchwałę”. W drugiej klasie dyrektor, w zastępstwie chorego profesora, prowadzi lekcję historii. „Co to jest średniowiecze?” – pyta. Nie wiemy, więc odpowiada: „To taki ciemny okres w historii ludzkości, w którym dwóch mnichów kłóci się o to, ile koń ma zębów. Koń stoi obok, a oni spekulują, zamiast zajrzeć koniowi do pyska i policzyć”. Po ukończeniu drugiej klasy występuję z liceum pedagogicznego i przenoszę się do miejscowego „ogólniaka”. Przeżywam bardzo mocno rodzące się powołanie i wiem, że w tych warunkach nie uda mi się go zrealizować. Odchodzę z pewnym żalem. A to dlatego, że poziom tej szkoły był naprawdę wysoki, że świetne były lekcje chemii, że nasz pan od fizyki, przygotowując klasówkę, odręcznie wpisywał każdemu uczniowi ułożone przez siebie zadanie do rozwiązania. Mieliśmy też ciekawą (a przy tym piękną) polonistkę, która z taką pobożnością podchodziła do słowa i literatury, że już to samo zbliżało ucznia do sacrum. Dobrze uczono nas rysunku oraz gry na instrumencie, co w pracy duszpasterskiej bardzo się potem przydawało. Jakaś część tamtych nauczycieli potrafiła zachowywać się i profesjonalnie, i przyzwoicie; pokazywać, że człowiek w każdej sytuacji, w każdym systemie może pozostać wiernym wartościom, wiernym sobie. I że ta wierność jest miarą mojej wolności. Ale tak naprawdę chciano nas wychować na „janczarów socjalizmu” i ta świadomość była w nas mocna.

Można się pytać, ile z tamtego rozdwojenia świata polskich pedagogów, z tamtej atmosfery pozostało. Dlaczego dla wielu – jak dla mojego dyrektora – średniowiecze wciąż jest ciemne? Czemu o Jezusie Chrystusie myśli się raczej Renanem i Kosidowskim niż Kudasiewiczem? A o Kościele Zygmuntem Poniatowskim czy Bartosiem, a nie Salijem? Czy nie przeważają u nas raczej ci, którzy tłumaczą Kościołowi: jeśli chcesz być Koś­ciołem Boga, troszcz się najpierw o swoje ubóstwo, o wiarygodność Twoich sług pod tym względem, o chleb dla świata, a inne rze­czy zostaw, a w każdym razie nie poświęcaj im tak dużo uwagi? Czy to nie jest tak, że wielu spośród nas teologią wyzwolenia chce zastąpić teologię zbawienia?

To właśnie tu musi wciąż następować zmiana w polu naszego myślenia. Benedykt XVI powiedział: tam, gdzie Boga uważa się za wiel­kość drugorzędną, którą można odstawić ze względu rzekomo ważniejsze sprawy, wówczas ulegają zniszczeniu także te inne, niby ważniejsze rzeczy. Dowodzi tego zarówno negatywny bilans eksperymentu marksistowskiego, jak i oparta wyłącznie na technicznych, materialnych, zasadach pomoc Zachodu dla krajów rozwijających się. Zlekceważenie trady­cyjnych struktur religijnych, obyczajowych i rodzinnych sprawiło, że ukształtowana w ten sposób mentalność spotkała się z wrogością. „Wierzono, że moż­na kamienie przemienić w chleb, w rzeczywistości jednak dawano kamienie zamiast chleba. Chodzi o prymat Boga. Chodzi o uznanie Jego rzeczywistości –  rzeczywistości, bez której nic innego nie może być dobre. Historii nie można porządkować negując Boga, przez samo budowanie materialnych struktur”.

Doskonale widać to także w postawie papieża Franciszka: z prostotą wciąż wzywa on Kościół do wyzbycia się światowości i do otwarcia się z odwagą i czułością na wszystkich „kruchych” tego świata. W tym sensie być może kluczowym punktem jego fascynującej adhortacji Evangelii Gaudium jest punkt 216, najkrótszy w dokumencie: „My, wszyscy chrześcijanie, niepozorni i mali, lecz mocni w miłości Bożej – jak św. Franciszek z Asyżu – jesteśmy powołani do zatroszczenia się o kruchość ludu i świata, w którym żyjemy”. A jednocześnie Ojciec święty raz po raz będzie powtarzał, że Kościół nie jest ani firmą handlową, ani agencją humanitarną, ani organizacją pozarządową. Kościół jest posłany przede wszystkim po to, aby dawać Chrystusa i Jego Ewangelię. Ma – jak Maryja, biegnąca do Elżbiety – nieść Chrystusa. To jest jego centralne zadanie: nieść Jezusa. Tak, naprawdę nie żyjemy samym chlebem, „lecz przede wszystkim posłuszeństwem okazywanym słowu Boże­mu. I dopiero tam, gdzie to posłuszeństwo stanie się rzeczywistoś­cią naszego życia, pojawia się sposób myślenia, zdolny wszystkim dostarczyć także chleba” – zakończył Benedykt XVI.

 

Nie ulec pokusie politycznej poprawności

 

 „Wówczas [kontynuuje swoją opowieść św. Łukasz] wyprowadził Go na górę, pokazał Mu w jednej chwili wszystkie królestwa świata i rzekł diabeł do niego: «Tobie dam potęgę i wspaniałość tego wszystkiego, bo mnie są poddane i mogę je odstąpić, komu chcę, Jeśli więc upadniesz i oddasz mi pokłon, wszystko będzie Twoje»” (Łk 4, 5-7). Jezus odpowiada słowami Mojżesza: «Panu, Bogu swemu, będziesz oddawał pokłon i Jemu samemu służyć będziesz»” (Łk 4,8; por. Pp 6, 10-14a). Druga pokusa, z którą wciąż musi się zmagać chrześcijańskie myślenie, to pokusa ulegania bożkom, idolatria. W Braciach Karamazow Wielki Inkwizytor zarzuca Jezusowi: „Przyjąwszy «chleby», dałbyś odpowiedź tym samym odpowiedź na powszechną i odwieczną tęsknotę ludzką (...) – tęsknotę za tym, «komu się pokłonić»”. Dalej Dostojewski prorokuje, że kiedyś pojawią się takie systemy, które wykorzystają nachylenie ludzkiej wolności ku Bogu przez nieuczciwe podsuwanie bożków. Mamy z nimi do czynienia, żyjąc pośród wielkich systemów medialnych i konsumpcyjno-rozrywkowych, które myślenie, kontemplację, medytację zastępują nieprzerwanym potokiem obrazów i newsów, ciągłą gadaniną, nieustannym utrwalaniem mechanizmów bezmyślności. Proces ten ma swoją zbiorczą nazwę: „polityczna poprawność”, political correctness. Osobiście zetknąłem się z nią w 1998 roku, w wystąpieniu kard. Josepha Ratzingera w westfalskim Ahaus, z okazji jednej z rocznic Johanna Baptysty Metza, uważanego za ojca współczesnej teologii politycznej, a dalej teologii wyzwolenia. Kardynał wystąpił wtedy zdecydowanie w obronie Jana Pawła II, oskarżanego przez teologów z kręgu Metza o brak wrażliwości na nędzę na kontynencie latynoamerykańskim i na „słuszne” działania katolickich teologów, domagających w imię Ewangelii radykalnych działań przeciwko wyzyskiwaczom, z bronią, a jeszcze bardziej z marksistowskimi kategoriami walki klas w dłoniach. „Ubolewam [mówił wtedy kardynał] że w Niemczech (...) krytykę pewnego nurtu tej teologii traktuje się jako «nie» wobec zmagań o pomoc dla uciśnionych i odwrócenie się od nich. W tej sytuacji mogę po prostu tylko prosić o to, aby wreszcie przezwyciężyć political correctness, które zakazuje innego myślenia. (...) Chcę mocno podkreślić, że Urząd Nauczycielski Kościoła nigdy nie występował przeciwko usprawiedliwionemu dążeniu do wolności, (...), przeciw dążeniu do przezwyciężenia ludzkiej nędzy. Jest to pasją obecnego Papieża, której – ze względu na jego pochodzenie – nikt w Kurii, nawet gdyby chciał, nie potrafiłby się przeciwstawić”.

            Zauważamy więc, że polityczna poprawność ma coś wspólnego z krytyką, dotyczącą pewnego rodzaju neomarksizmu. Nazwa jest prześmiewcza – została stworzona w latach 70. XX wieku w amerykańskich środowiskach konserwatywnych na określenie operacji na języku i operacji przesuwania granic etycznych, dokonywanych przez tamtejsze środowiska „nowej lewicy” (new left). Za „ojca nowej lewicy” uważa się włoskiego komunistę Antonio Gramsciego (zm. 1937). Doszedł on do wniosku, że marksowska formuła „byt określa świadomość” jest fałszywa – ludzie nie będą walczyć o coś, w co tak naprawdę nie wierzą. W konsekwencji Gramsci, pozostając marksistą, postawił niejako marksizm na głowie. Stwierdził, że to nadbudowa determinuje bazę (materialną, polityczną) – o zakresie wpływów decydują: język, wychowanie, instytucje społeczne, kulturalne, religijne. Potrzebny jest więc „długi marsz poprzez instytucje”, przez media, uniwersytety, szkoły – należy dokonać destrukcji dotychczasowych fundamentów społeczeństwa: przywiązania do rodziny, poszanowania religii, szacunku dla władzy. Rewolucjoniści nie powinni już wzniecać rewolucji, wznosić barykad, lecz zajmować katedry, przejmować kontrolę nad systemem oświaty i mediami, tworzyć nowe prawo, konstruować nową moralność, zajmować szczególnie te stanowiska, na których podejmuje się decyzje dotyczące kultury, oświaty, sposobu życia ludzi.

Z „czystego” marksizmu, obok „nowej świadomości”, którą należy stworzyć, w politycznej poprawności pozostają jeszcze trzy rzeczy. Pierwsza – tak jak dawni marksiści wciąż sprawdzali, czy dany nurt jest politycznie poprawny, tj. zgodny z myślą Marksa i Lenina, tak tutaj należy myśleć poprawnie, w zgodzie z tym, jak się myśli „między nami, ludźmi inteligentnymi”, między nami, „ludźmi nowoczesnymi” („młodymi, wykształconymi, z wielkich ośrodków”). Druga – podział świata na wyzyskiwanych (proletariat) i wyzyskiwaczy, prześladowców. Miejsce tych pierwszych zajmują teraz „mniejszości”: kobiety, afroamerykanie, Żydzi, homoseksualiści, ateiści itd. Prześladującymi natomiast są: męscy szowiniści, biali kapitaliści, antysemici, heteroseksualni, katolicy. Trzecia dotyczy celu. Jest nim rozbicie modelu społeczeństwa, ukształtowanego na chrześcijaństwie („krytyka religii jest podstawą wszelkiej krytyki” – Marks); podważenie podstaw tego społeczeństwa przez demolowanie płci, rodziny, wychowania i „wartości”, określanych teraz wyłącznie mianem „tradycyjnych”.

Tak wygląda geneza nurtu politycznej poprawności. Jej język i funkcjonowanie pokażę na kilku przykładach, które uzupełniam od razu krótką apologią:

- nie ma prawdy, są tylko opinie („nikomu nie może naprawdę być obojętne, czy jego wiedza jest prawdziwa”, Fides et ratio 25);

- wszelkie normy i zasady, jako wynik układów i kompromisów, są zmienne w czasie i przestrzeni (jedynie ta zasada jest niezmienna?);

- najwyższą wartością winna być tolerancja rozumiana jako poniechanie obrony swoich zasad (a zatem nie mam prawa do wyrażania opinii na temat tego, co uraża moje uczucia jako chrześcijanina, natomiast moim obowiązkiem jest potępienie tego, co mogłoby urazić uczucia muzułmanina lub Żyda?);

- moralność chrześcijańska jest moralnością konfesyjną, a więc o zasięgu ograniczonym do kręgu wyznawców i zasadniczo fundamentalistyczną (nieprawda, opiera się ona na uniwersalnych podstawach: Dekalogu, zasadzie miłości – Kazanie na Górze i szacunku wobec natury);

- wiara to sprawa prywatna („osobista”, ale nie prywatna; Benedykt XVI w Porta fidei stwierdza wprost: „Chrześcijanin nigdy nie może myśleć, że wiara jest sprawą prywatną. (...) Wiara, właśnie dlatego, że jest aktem wolności, wymaga również odpowiedzialności społecznej za to, w co się wierzy” [10]);

- nie ma jednej seksualności, jest ich co najmniej pięć i wszystkie są równorzędne (także dla rozwoju gatunku ludzkiego? Także dla rozumienia płci, jako sposobu istnienia osoby ludzkiej?);

- wychowanie nie powinno być opresyjne (często za opresję uważa się w tym modelu zwykłe stawianie wymagań; jedno z najbardziej pamiętnych zdań Jana Pawła II brzmi: „Musicie od siebie wymagać, choćby inni od was nie wymagali”);

- rodzina to instytucja podejrzana o patologię (terapeuta: „zawsze łatwiej wyleczyć uzależnionego, jeśli się ma on oparcie w rodzinie, choćby bardzo osłabionej, niż jeśli nie ma żadnego oparcia”);

- państwo powinno mieć stosunek „neutralny” do związków międzyludzkich (nie, państwo powinno stwierdzać wyraźnie, że małżeństwo jest lepsze od konkubinatu, że rozwody są dramatem, a nie normalną praktyką);

- „kobieta ma prawo do swojego brzucha” (a do czego ma prawo ten, który jest pod jej sercem?);

- człowiek, broniący tożsamości narodowej równa się – ksenofob (kanclerz Merkel, premier Cameron odrzucają dzisiaj polityką „multikulti”);

- mniejszości ze względu na to, że są mniejszościami, mają prawo do szczególnych przywilejów (niestety, dzisiaj mamy do czynienia ze zjawiskiem „tyranii mniejszości”);

- historia Kościoła to dzieje inkwizycji, wypraw krzyżowych i hamowania postępu (są to bolesne, ale jednak tylko epizody w dziejach Kościoła, często zresztą tendencyjnie interpretowane);

- ofiarowywanie kartek świątecznych zwierających symbole katolickie jest brakiem tolerancji albo działalnością misyjną, szczególnie, gdy ma to miejsce w przestrzeni społecznej – państwowych firmach, szkołach i innych instytucjach publicznych (jest to zwykła afirmacja prawdy o istocie tych świąt).

Fundamentem mentalności politycznopoprawnościowej jest przekonanie, że postawą nowoczesnego człowieka może być tylko relatywizm prawdy, relatywizm moralny i absolutna tolerancja. Nie ma zatem racji Ten, którego słowom: „Poznacie prawdę, a prawda Was wyzwoli”, przez wieki wierzono. Nie mogą bowiem istnieć żadne niezmienne zasady postępowania, żadne absolutne wartości. Więcej, trzeba dokonać dekonstrukcji wartości dotychczasowego społeczeństwa, wszystko musi być „nieznośnie lekkie”, ulotne. A potem – stwierdza Rafał Ziemkiewicz – jasno określony przeciwnik. W końcu zaś opisanie, kto jest autorytetem, a kto nie, czyja opinia jest nowoczesna, a czyja nie. I tak koło się zamyka.

 

W obliczu trzeciej pokusy: wymagać od siebie

 

W trzeciej scenie szatan prowadzi Jezusa na narożnik świątyni i kusi: „Jeśli jesteś Synem Bożym, rzuć się stąd w dół, jest przecież napisane”. Na co Jezus również odpowiada cytatem biblijnym: „Nie będziecie wystawiali na próbę Pana, Boga waszego, jak wystawialiście Go na próbę w Massa”. Nie będziesz kusił Boga swego, nie będziesz podporządkowywał Go swoim zachciankom, zmysłom, lenistwu lub szaleństwu ducha...

Dostojewski w „Legendzie o Wielkim Inkwizytorze” ujmuje trzecią pokusę w przerażające wręcz ramy – chrześcijaństwo ma zbyt wielkie przekonanie o człowieku, o jego godności i możliwościach. Nadchodzą systemy, których głównym narzędziem stanie się przyzwolenie, permisywizm. „Nie zszedłeś z krzyża [tłumaczy Chrystusowi Wielki Inkwizytor], ponieważ nie chciałeś zniewolić człowieka cudem i pragnąłeś wiary wolnej, a nie wiary przez cud. Pragnąłeś wiary wolnej, a nie pokornego zachwytu niewolnika wobec potęgi... Ale i w tym zbyt wysokie miałeś mniemanie o człowieku, który jest przecież niewolnikiem, chociaż się buntuje (…). Wolność, wolna myśl i nauka wciągnie ich w takie chaszcze i postawi przed takimi cudami i nierozwiązanymi tajemnicami, że jedni (…) wytępią się nawzajem, a inni, którzy zostaną, ludzie słabej woli i nieszczęśliwi, przyczołgają się do naszych stóp i zawołają: «Tak, mieliście słuszność, wy jedni posiedliście Jego tajemnicę, (…) ratujcie nas od nas samych». (…). Przekonamy ich na koniec, że nie powinni być dumni, albowiem Tyś to ich podniósł i nauczył dumy; udowodnimy im, że są słabi, że są tylko politowania godną dzieciarnią, że przecie szczęście dziecięce jest najsłodsze. (…) Zmusimy ich do pracy, tak, lecz w godzinach wolnych od pracy urządzimy im życie niby dziecięcą zabawę (…). O, pozwolimy im nawet na grzech, słabi są i bezsilni, i będą nas kochali jak dzieci, za to pozwolimy im grzeszyć. (…). Będziemy im pozwalać lub zabraniać żyć z żonami i kochankami, mieć lub nie mieć dzieci – i będą nas słuchać z radością i uciechą”.

Ilustracją tego, że Dostojewski był naprawdę wybitnym wizjonerem, może być opublikowany przed kilkoma miesiącami wywiad z Marią Wiernikowską, dziennikarką i reporterką wojenną. Wiernikowska uważa się za przedstawicielkę lewicy w sprawach światopoglądowych. Mimo to kilka lat temu wybrała się na pielgrzymkę [sama mówi: „niezwykła wycieczka”] do Santiago de Compostela, którą opisała w książce „Oczy czarne, oczy niebieskie”. Wybrała się, ale jednak na koniec stwierdzi: „pobożności w tej masie wędrujących osób w ogóle nie ma. Większość z nich reprezentuje religijność w stylu New Age; bardziej duchowość niż religijność. Spotyka­łam ludzi, którzy po raz pierwszy szli na mszę. Byli Żydzi w jarmułkach, którzy przyjmowali Komunię świętą. Poszłam naładowana cudzą nadzieją. Idź, zobaczysz, zobaczysz – mówili”.

«- I? Nie dotknął cię palec boży? Nie wiem, czy to, co jest w książce, to zabieg formalny, ale wygląda, jakby coś cię zmusiło do zajrzenia w głąb własnego życia. Parę refleksji się przy tym pojawiło».

To też kwestia wieku, zwiększa się liczba da­nych, pewne rzeczy zaczynają się układać. Choć ja nie mam ciągle wytrychu, zrobiło mi się coś, że zaczęłam zadawać sobie pytania. Coś z nich chyba wynikło.

«-Co »

Chyba jeszcze bardziej się wyzwoliłam, bo w pewnym momencie, jak pewnie przeczytałaś w książce, proponuję kluby swingersów dla par (…). Te domy swin­gersów, które postuluję, czy zalegalizowanie domów publicznych bierze się stąd, że niepo­trzebnie mieszamy miłość z seksem. I do tego wszystkiego włączamy rodzinę. A tymczasem trzeba to rozdzielić. Biologia jest, jaka jest. Prak­tyka pokazuje, że może to nie najlepszy pomysł z tą moralnością chrześcijańską.

«- Chcesz schlebiać atawizmom. To, że łamiemy zasady, nie znaczy, iż trzeba je zmieniać. Co to za moralność, która kłania się niskim in­stynktom człowieka?»

Nie ma jednego dobrego modelu dla ludzkości. Chrześcijaństwo nie jest tym najwyższym, naj­lepszym i nie jest jedynym. Zwłaszcza różny jest model rodziny. W naszym zachodnim świecie doszło do takiego zakłamania i zaprzeczenia, że może to dowód na to, by zmienić chrześci­jański model rodziny, bo się nie sprawdził.

«- Jaki model jest według ciebie dobry?»

Po pierwsze okazało się, że człowiek, a na pewno dzisiejszy człowiek, nie chce poprze­stawać na związku monogamicznym.

«- Mów za siebie.»

Mówię za człowieka statystycznego (…).

«- Pa­miętam, jak twoja mama dzwoniła z radami upomnieniami, a ty odsuwałaś słuchawkę od ucha i mówiłaś: „mieszczka”.»

Tak? Możliwe. Dzisiaj mojej kochanej mamie, która tam gdzieś z góry się mną zajmuje... Trudno mi uwierzyć w palec boży, łatwiej w du­chy naszych zmarłych, do nich mi jakoś bliżej... Dzisiaj mam trochę za złe mojej mamie, że była tak bardzo socjalistyczna w sposobie wycho­wywania nas. Ten odcisk socjalizmu mocno na sobie odczułam. Dziś mam temu społeczeń­stwu za złe, że zostały tak szeroko, to znaczy tak głupio, otwarte drzwi aborcji.

«- Że o mały włos nie miałabyś syna. »

Paru synów nie mam, których mogłabym mieć. Albo córek. Fajnie by było, gdyby byli (…)”.

Jest w tych odpowiedziach i postmodernizm, i New Age, i chrześcijaństwo kulturowe, i określanie naszego świata jako takiego, któremu chrześcijaństwo nie ma już wiele do powiedzenia, i promowanie się na Orianę Fallaci (przypomnijmy – także dziennikarka wojenna, „chrześcijańska ateistka”), i rodzaj spowiedzi. Paul Ricoeur opisywał nasze czasy, jako czasy „konfliktu interpretacji”. Dzisiaj termin ten brzmi jak eufemizm – dominujący nurt kultury odmówił ludzkiemu rozumowi zdolności do znalezienia prawdy, a samo jej poszukiwanie uznał za aberrację. Zaczęto ograniczać przestrzeń nauki do nauk eksperymentalnych i traktować jako wartościowych tylko ich osiągnięć. Zaczęto dawać pierwszeństwo wartościom utylitarnym i hedonistycznym w refleksji nad człowiekiem i konstruowaniu społeczeństwa. Zaczęto negować naturalne korzenie ludzkiej płciowości (przy równoczesnym podkreślaniu związków ludzi ze zwierzętami i czynieniu z ekologii centralnej wartości). Zaczęto podważać zdroworozsądkową wizję „normalności” przez wprowadzanie do tej sfery: homoseksualizmu, transseksualizmu, queer. Zaczęto promować niepojętą dla zdrowego rozumu koncepcję „małżeństwa jednopłciowego”. Zaczęto ekonomizować święta, niedzielę. Zaczęto propagować „pluralizm kulturowy”, połączony z ostrą krytyką „kulturowego eurocentryzmu” (vide: chrześcijańską wizją człowieka, małżeństwa, sztuki itp.). Zaczęto wykorzystać ogromną liczbę kanałów telewizyjnych, Internet, portale społecznościowe, tzw. nowe nowe media do szerzenia wyżej przedstawionych idei (R. Cantalamessa: „najbardziej zsekularyzowanym segmentem naszego i tak potężnie zsekularyzowanego świa­ta są media”).

Zaczęto, zaczęto... To już nie konflikt, to walka, zaprogramowana całość, przed którą ostrzegał już Jan Paweł II, pisząc w „Przekroczyć próg nadziei” o „potężnych siłach antyewangelizacji”. Oczywiście, cały ten proces napędzają także profity ekonomiczne – korzystają z niego nadzwyczaj dziś rozwinięte „przemysły”: handlowy, farmaceutyczny, turystyczny, medialny itp. Dochodzą do tego także rozmaite lobby grup, odwołujących się do przemyślanych działań. Także w wychowaniu.

A my, polska inteligencja, szkoła, uniwersytet? Być może największą naszą biedą stało się [pisał mądrze już sporo lat temu Józef Maria Ruszar] to, że porzuciliśmy tak charakterystyczną dawniej dla naszych szeregów ideę odpowiedzialności za innych. Ośmieszono wędrowanie „z kagankiem oświaty”, niewielu wierzy w „pracę u podstaw”. Profity przynosi raczej zgoda na powszechną infantylizację, uleganie zmysłom, konsumpcji. Druga nasza bieda, to porzucenie zasady służby jako głównej zasługi. Dzisiaj mało kto chce słyszeć o hasłach polskich humanistów – Górnickiego, Kochanowskiego, Kryskiego, że „najpewniejsze świadectwo daje samo sumienie”, że „najbardziej hojną zapłatą jest cnota sama”. Trzecia – porzucenia aspiracji bycia mistrzem.

To są trendy. Na szczęście trendy, to jeszcze nie wszyscy. Prosty przykład – refleksja wielu środowisk nad przemocą w szkole i nad tym, jak sobie z nią radzić. Bo przecież jest jakimś skutkiem współczesnego „rzuć się w dół” to, że tak wiele w naszej szkole bullyingu, tak wiele prób samobójczych (373 w roku 2012); tak wiele czerpania przez uczennice poczucia wartości z własnego wyglądu; tak wielu uczniów sprowadzonych do ról kozła ofiarnego lub błazna; tak wiele „wyuczonej bezradności”. Autor jednego z tekstów przypomina słowa Rudolpha Giulianiego, byłego burmistrza Nowego Jorku, „który uważał, że nie ograniczy się liczby zabójstw, jeśli będzie istniało przyzwolenie na mniej poważne przestępstwa, czyli prawo musi być przestrzegane w całej rozciągłości. (…) Także w szkole muszą istnieć jasne i twarde zasady. – Z dziećmi trzeba bez przerwy pracować. Począwszy od przyzwyczajania do punktualności, na wpajaniu zasad przyzwoitości skończywszy. (…) Rolą nauczycieli jest również tłumaczenie dzieciom, co jest właściwe, co im wolno robić, a czego nie. (…) Granice muszą być jasno określone na samym początku. Uczeń musi wiedzieć, czego może się po nauczycielach spodziewać” (Aleksander Nalaskowski). „Nauczyciel [cytuję czerwcową «Psychologię w Szkole»] musi pokazać, że jest osobą godną zaufania, która wysłucha, powstrzyma się od osądzania i w miarę możliwości pomoże. Budowaniu takiej pozycji sprzyja miedzy innymi okazywanie uczniowi jak największego zainteresowania. Warto też podkreślać jego najlepsze cechy. To bardzo istotne, ponieważ dzieci w wieku szkolnym porównują się między sobą, a wynik tych porównań określa ich pozycję w grupie. Dziecko nieustannie poniżane przez swoich rówieśników czuje się gorsze. Powoli zaczyna wierzyć, że zasługuje na takie traktowanie. (…) Żadne jednak programy przeciwdziałające przemocy w szkole, rozwijające kompetencje społeczne uczniów nie przyniosą zakładanych rezultatów, jeśli nauczyciele naprawdę nie będą chcieli zmienić niebezpiecznej sytuacji. Najważniejsze są ich chęci”.

 

***

Anna Kamieńska w jednym ze swoich „Notatników” zapisała: „Jaki piękny dzień. Znowu się nawróciłam”. Życzmy sobie wielu takich pięknych dni.



[1] Ks. Henryk Seweryniak - od 1975 roku prezbiter diecezji płockiej, prałat, absolwent KUL i Papieskiego Uniwersytetu Gregoriańskiego w Rzymie, profesor teologii fundamentalnej, wykładowca UKSW w Warszawie i WSD w Płocku, konsultor Rady Episkopatu Polski do Spraw Dialogu Religijnego. Autor wielu publikacji. Ostatnio wydał „Kultura, media, teologia” (Płock 2013).