Kościół jako zaczyn w świecie współczesnym

Franciszek Kucharczak1

Gość Niedzielny”

 

 

Kościół jako zaczyn w świecie współczesnym

 

 

Z czym mam porównać królestwo Boże? Podobne jest do zaczynu, który pewna kobieta wzięła i włożyła w trzy miary mąki, aż wszystko się zakwasiło” (Łk 13, 21-22). Jezus porównał nastanie królestwa Bożego do czegoś niepozornego, co przychodzi niepostrzeżenie, a jednak zmienia wszystko. Tak też stało się z Kościołem. Jeden Nauczyciel, dwunastu uczniów – i to wszystko. W dodatku uczniowie nieszczególnie pojętni, a przy tym kłótliwi, tchórzliwi i zadzierający nosa. Jeden nawet zdradził i się powiesił. Cóż to za baza? Na czym tu budować?

Przy takich prognozach żaden strateg nie postawiłby na Kościół złamanego grosza. Słusznie – gdyby Kościół był instytucją tylko ludzką, nie miał szans przetrwać. Zwłaszcza, że w uczniach nawet po zmartwychwstaniu Jezusa tlił się lęk. Jeszcze się bali, gdy zamknęli się w Wieczerniku. Gdy z niego wyszli, z pozoru wszystko było tak samo, a przecież coś się zasadniczo zmieniło: ONI SIĘ JUŻ NIE BALI. Otrzymali Ducha Świętego i z mocą ogłosili Chrystusa, który wyzwala i zbawia. Wtedy zaczął się Kościół i tak oto stale się on odnawia. Stan Kościoła na ziemi nie zależy od jego sytuacji materialnej ani od liczby zadeklarowanych członków, lecz od mocy Ducha Świętego, bowiem schemat z Wieczernika wciąż się powtarza.

Kolejne pokolenia dzieci Kościoła od nowa boją się i znów zamykają się „z obawy przed…”. Lęk jest powodem zniewolenia i grzechów: ludzie z lęku o byt dają łapówki i je przyjmują, z lęku o przyszłość unikają potomstwa, z lękliwej kalkulacji biorą się fatalne wybory. Lęk leży u podstaw ucieczki, gdy trzeba trwać i trwania, gdy należy się wycofać. Pustej siły tego lęku doświadczyłem bardzo wyraźnie podczas procesu Alicji Tysiąc. Uświadomiłem sobie, że w gruncie rzeczy jedyną broń, jaką zło ma przeciw nam, jest NASZ strach. A wyzwolić nas z lęku może tylko Bóg.

To wyzwolenie jest doświadczeniem Wieczernika. Ono wskazuje, że problem tkwi nie w sytuacji zewnętrznej, lecz w lęku paraliżującym chrześcijan od środka. Gdy nie są „uzbrojeni mocą z wysoka”, świat nie słyszy najważniejszej i najlepszej nowiny. Chrześcijanie skupieni są na swoim strachu, na stratach, jakie mogliby ponieść – i w efekcie właśnie wtedy ponoszą straty, a Kościół wraz z nimi. Bo strata Kościoła, to strata każdego człowieka, który mógł usłyszeć Ewangelię, a nie usłyszał. Inne rzeczy są drugorzędne. Świat rozpaczliwie potrzebuje naszej odwagi. Wszyscy ci, opluwający Kościół na forach internetowych, wykrzykujący antyklerykalne hasła na paradach i nawet ci, co siedząc w propagandzie, tworzą nieludzki świat, to nie żadni „ludzie zła”, lecz jego ofiary. To „dzieci światłości, ogarnięte przez noc”. Oni wszyscy zachwycą się Chrystusem, jeśli Go spotkają. Jak jednak mają przekonać się, że Chrystus wyzwala, gdy Jego „świadkowie” tkwią w kokonie swojej niemocy, sparaliżowani strachem o własną skórę? Jak „wróg Kościoła” przekona się, że jest wrogiem własnej duszy, jeśli dzieci Kościoła nie będą gotowe położyć własnej głowy za Chrystusa?

Tymczasem bardzo często nie są gotowe. Nieraz ludzie uciekają od podjęcia prawdziwych wyzwań, tłumacząc się, że nie wiedzą, czego właściwie Bóg od nich chce. A przecież wcale nie jest trudno „zlokalizować” Jezusa. W kim On jest, jeśli nie w swoich „braciach najmniejszych”? Wciąż jednak przechodzimy obojętnie obok klinik, w których urywa się im głowy, tylko dlatego, że to „zgodne z prawem”. Grzęźniemy w semantycznych debatach, roztrząsając czy ktoś nie wypowiedział się za ostro w obronie życia ludzkiego, i czy można porównać aborcję do holocaustu. Rozważamy, czy zostały naruszone dobra osobiste kobiety, która wzięła pieniądze za to, że „musiała” urodzić swoje dziecko, a mało kogo obchodzą prawdziwe dobra osobiste, jakimi są życie doczesne i wieczne.

Bez oporu przechodzą plany zwiększania nacisku na szkolną „edukację seksualną” dzieci, przy których realizacji państwo coraz mniej liczy się z wolą rodziców. Nie łudźmy się – jeśli taką edukację organizuje państwo, które pozwala zabijać dzieci nienarodzone (co z tego, że „w pewnych wypadkach), a narodzonym nawet klapsów dawać nie pozwala – to z czasem dojdzie do przymusu zgorszenia. Bo te rzeczy są projektami gorszenia już nie tylko „jednego z tych najmniejszych”, lecz hurtem wszystkich. Doświadczenia krajów zachodnich, zwłaszcza Niemiec, są w tym względzie wstrząsające. Tam ludzie idą do więzienia za niezgodę wobec państwowej demoralizacji swoich dzieci, która jest zadekretowana w programach szkolnych. Zaczynało się tak, jak u nas – od programów z pozoru niewinnych, prorodzinnych i nieomal „prolajferskich”. Stopniowo zwiększano nacisk na konieczność, a program modyfikowano, aż doszło do sytuacji, gdy już w przedszkolach przymusowo uczy się dzieci anatomii narządów płciowych i jak ich użytkowania oraz wdraża się dzieci do korzystania z „przyjemności”, zachwalając na przykład masturbację.

W efekcie takich działań wyrosło już pokolenie ludzi, którzy wiedzą jak zakładać prezerwatywę, lecz nie mają pojęcia, jak się zakłada rodzinę. Ci ludzie są ofiarami zgorszenia, ale tym większa odpowiedzialność spoczywa na nas – członkach Kościoła – którzy znamy wagę tych spraw i chcemy wychowywać ludzi na wieczność, a nie na zaledwie kilkadziesiąt lat pobytu na ziemi. Małolaty zostały wciągnięte do walki o wolność „miękkich narkotyków”, a nam to jakoś obojętne. Słabo reagujemy na pornografię, nie protestujemy, gdy widzimy rzeczy, które gorszą wszystkich, a szczególnie „młody Kościół”, którym są dzieci. Tymczasem na podstawie opisu Sądu Ostatecznego od samego Chrystusa wiemy, że podstawową kwestią rozstrzygającą o wieczności jest stosunek do „braci najmniejszych” Jezusa. Brakuje refleksji, że to przecież żadna łaska z naszej strony, jeśli coś zrobimy dla budowania Kościoła. Tymczasem, jak czytamy w liście św. Jakuba: „Kto zaś umie dobrze czynić, a nie czyni, grzeszy” (Jk 4,17).

Czasem ludzie mają gotowość działania, ale pytają: „Co mamy robić?”. Pytają jednak innych, którzy przecież sami też próbują rozeznać wolę Boga względem siebie, podczas gdy to Ducha Świętego trzeba zapytywać. On naprawdę przychodzi z mocą i z pomocą. Realną. On wskaże, co trzeba robić, ale też poprowadzi do tego, co daje rzeczywisty rozwój. Do stałego kontaktu z Chrystusem. Do realnego doświadczenia modlitwy. Bo modlitwa to nie jest broń ostateczna, którą bierze się w poczuciu beznadziejności, gdy nie zostało już nic innego. Od modlitwy trzeba zaczynać, z nią realizować zadania, i na niej kończyć. To kontakt z Jezusem, wynikający z codziennego „odnawiania się duchem w naszym myśleniu” (a to modlitwa właśnie) pozwoli nam podjąć te działania, które podjąć należy i to Jezus zapewni im skuteczność – nie my. My jesteśmy od realizacji Bożych planów – nie własnych. Ta realizacja nie jest jednak aż tak trudna, jak ją malują.

Jezus mówi: pójdźcie za Mną, a sprawię, że staniecie się rybakami ludzi”. Nie mówi „zostańcie rybakami ludzi”. Tego nie potrafimy. Wzywa nas do tego, co potrafimy – do pójścia za Nim. Tylko tyle. A to ON sprawi, że staniemy się tymi, którymi stać się powinniśmy. Wtedy pozwalamy Bogu działać. Proszę prześledzić historię wielkich „zwycięstw dobra”, jak choćby upadek komunizmu – przecież to nie ludzką mocą się stało. To nie stratedzy opracowali, nie planiści sprawili, że Imperium Zła zawaliło się bez jednego wystrzału. Wystrzał był wcześniej – na placu św. Piotra. Ale właśnie tam widać było, jak buduje się Kościół – nie przez agresję, lecz trwanie przy prawdzie i gotowość poniesienia skutków tego trwania.

To, co szkodzi Kościołowi, a co mu sprzyja, można rozeznać także na podstawie obserwacji miejsc, w które ci, co Kościołowi życzą jak najgorzej, najbardziej uderzają. Dziś jest to rodzina. W nią się uderza najmocniej. Zostały zachwiane fundamenty dotąd nie naruszane – i to nie tylko w historii cywilizacji Zachodu, lecz we wszystkich liczących się kulturach. Nie było w historii świata państw, które prawnie zrównywałyby małżeństwa ze związkami jednopłciowymi. Być może wyjątkiem w tej mierze były społeczności Sodomy i Gomory, ale stwierdzenie stanu prawnego tamtych miast nie jest możliwe – i już ta niemożność jest wystarczająco wymowna.

Nie mogą się ostać społeczeństwa bez rodzin. Nie jest jednak tak, że w ten sposób świat się zawali. Nic podobnego. Ginąca cywilizacja Zachodu skupia się na sobie i przede wszystkim przez to jest ginąca. Jeśli upadnie, Kościół pozostanie zaczynem nowego życia. Znamienne jest to, co dzieje się tam, gdzie właściwie nikt się nie spodziewał niczego zaskakującego. Daleki Wschód, Afryka, Ameryka Południowa – Kościół rozkwita wśród prześladowań. Wietnam – kilkadziesiąt tysięcy chrztów dorosłych rocznie. Korea Południowa – tylko w ubiegłym roku chrzest w Kościele katolickim przyjęło tam ponad 100 tysięcy dorosłych, co stanowi 10 procent wszystkich tamtejszych katolików! Krew męczenników jest posiewem chrześcijan w Indiach, a świadectwo wiary mężnych katolików w Pakistanie (znana jest szczególnie sprawa Asii Bibi) porusza cały świat. To jest Kościół. To jest moc wiary.

Bóg nie ma względu na osoby, lecz w każdym narodzie miły jest Mu ten, kto się Go boi i postępuje sprawiedliwie” (Dz 10, 34-35). Trzeba to wiedzieć. Jesteśmy naznaczeni Krwią Jezusa, a Bóg chce w nas zobaczyć swojego Syna. To ma znaczenie, a nie ma znaczenia pochodzenie, narodowość, deklaracje tolerancyjności, asertywności i gotowość do „dialogu” z każdym i o wszystkim.

Z bezwarunkowego wyboru Boga wynika konieczność radykalizmu. W prawdziwym chrześcijaństwie nie ma miejsca na połowiczność, na kompromisy ze złem, na wybór czegokolwiek, co byłoby konkurencją dla Boga. Niech nikt nie myśli, że z upadkiem wiary Zachodu upadnie Kościół. Nie, bo gdy ludzie odchodzą od Kościoła, to nie Kościół upada, lecz ci, co go opuszczają. Zapowiedział to przecież sam Jezus, mówiąc o kamieniu, który odrzucili budujący: „Dlatego powiadam wam: Królestwo Boże będzie wam zabrane, a dane narodowi, który wyda jego owoce” (Mt 21,43). Być może tak się właśnie dzieje – łaska Boga opromienia tych, którzy trzymają się Jego woli. Ci zaś, którzy odwracają się od Jego woli, zawartej choćby w prawie naturalnym, już ponoszą skutki swojego wyboru. Gdzie ludzie, owładnięci mentalnością antykoncepcyjną, odwrócili się od płodności, tam bezdzietność stała się problemem społecznym. Gdzie liczą się tylko dzieci „chciane”, tam nie ma ich nawet wtedy, gdy ich ludzie chcą. Próby leczenia zła kolejnym złem (na przykład metodą in vitro), są jak szamotanie się tonącego w bagnie.

Jednak, choć ten znany nam świat cywilizacji Zachodu zdaje się dobiegać końca, możemy ze spokojem i nadzieją patrzeć w przyszłość. To nic, że upadnie to, co zmurszałe, tak jak upadło Imperium Rzymskie. Nie przetrwał ludzki twór państwowy, ale Kościół nie tylko się ostał, lecz stał się domem także dla barbarzyńców. Kościół jest ponad to, co się dzieje; to co się dzieje, zależy jednak też od stanu Kościoła. Zależy od naszego stanu. Od naszej gotowości stawania do walki – bo choć nie wszyscy lubią „retorykę wojny”, to przecież apostoł poucza, że „nie toczymy bowiem walki przeciw krwi i ciału, lecz przeciw Zwierzchnościom, przeciw Władzom, przeciw rządcom świata tych ciemności, przeciw pierwiastkom duchowym zła na wyżynach niebieskich” (Ef 6, 12). Trzeba tę walkę podjąć. To nasz zaszczyt, szczęście, ale i pewność zwycięstwa.

Wszystko jeszcze może się stać, jeszcze może się opamiętać „stary świat”, ale nawet gdyby przetrwała w nim tylko garstka wiernych Jezusowi, to ta garstka wystarczy, żeby moc Boga wybuchła z nową siłą. To jest Kościół. To jest nasza skała. Wszystko może się zawalić, a Kościół przetrwa i przeniesie nas do wieczności – tam, gdzie wreszcie poznamy jego piękno w całej okazałości, piękno oczyszczone z brudu i doskonale dobre.

1 Franciszek Kucharczak (ur. 1962) - teolog i historyk Kościoła, kierownik serwisu „gosc.pl”, wieloletni redaktor i grafik „Małego Gościa Niedzielnego” (autor m.in. rubryki „Franek fałszerz” i „Mędrzec dyżurny”), obecnie współpracownik tego miesięcznika. Autor „Tabliczki sumienia” – cotygodniowego felietonu publikowanego w „Gościu Niedzielnym”. Żonaty, ojciec dwóch synów, mieszka w Rybniku.